Bożena Ciecierska o Klossie, Bondzie i innych herosach

WiZ_5_1967


Bożena Ciecierska
Boicie się Jamesa Bonda?


Co to jest „007”?

Jest to numer rejestracyjny na liście osób uprawnionych do zabijania na podstawie własnej decyzji. Numer ten ma supertajny agent James Bond – następny po tych sześciu, którym się nie udało – bohater cyklu sfilmowanych powieści angielskiego autora Iana Fleminga, bohater licznych naśladownictw i parodii, supermężczyzna i superszpieg popierany w swej działalności supernowoczesną techniką. Odtwórca głównej roli – Sean Connery, znany u nas z filmu „Wzgórze” Lumeta.

Terenem działalności szpiegowskiej Bonda jest przede wszystkim „komunistyczny wschód” i jego agenci ścielący się masowym trupem pod ciosami supermana, traktowani jak konwencjonalne czarne charaktery.

O ile problematyka wiążąca się z kolejnymi misjami Bonda traktowana jest przez twórców śmiertelnie poważnie, o tyle owa supertechnika inscenizowana arcyprecyzyjnie w konwencji gazetowych komiksów nadaje jego perypetiom odcień humorystyczny. Stąd tendencja i łatwość parodiowania. Nie tylko techniki, ale również, choć rzadziej, problematyki i ideologii bondomanii.

Czy wiecie, że...


– do końca r. 1966 powstały już 4 filmy z Jamesem Bondem, piąty w przygotowaniu;
– ok. 38 filmów, wliczając w to parodie, oparto na przygodach superagentów wywiadu (uwzględniając tylko pozycje najważniejsze);
– ok. 42 filmów szpiegowskich realizuje się pod wpływem powodzenia modnej serii z agentem 007 (jak wyżej);
– w połowie 1966 r. wyprodukowano we Włoszech 20 filmów szpiegowskich na ogólną liczbę 63;
– serie typu bondowskiego kręcą m.in. Jean Marais („Stanislas”, „Fantomas”), Richard Harrison („077”), Lando Buzzanca („James Tront”), James Coburn („Nasz człowiek Flint”), Roger Hanin („Tygrys”) i inni;
– pierwsza jaskółka typu bondowskiego na naszych ekranach to znany już „Tygrys lubi świeże mięso”, następne to dwa filmy z Jeanem Marais – „Fantomas” i „Gentleman z Cocody”,
– nie bierzemy odpowiedzialności za ścisłość zaszeregowania. Jakie filmy są, a jakie nie są wynikiem bondomanii, w tej chwili już nikt nie wie. Genialni agenci mnożą się jak wirusy. W takich rolach występują: Monica Vitti, David Niven, Marie Laforêt, Yul Brynner, Dean Martin, Richard Burton i wielu, wielu innych.

Moda czy ideologia?


Nie można zjawiska bondomanii potraktować jako modę na filmy szpiegowskie z bohaterem-asem wywiadu. Należy to również uważać za „wrogie wystąpienie przeciwko naszemu obozowi”! Przecież Bond walczy i z nami. Ale gdyby nawet Bond walczył z Marsjanami, smokiem, diabłem czy inną siłą nieczystą, byłby zjawiskiem również niepokojącym. Powód do niepokoju leży nie w tym, z kim walczy, ale w ustawieniu jego postaci i w metodach. Jego filmy są pokazem perwersyjnych, sadystycznych metod zabijania (pan z brzytwą w kapeluszu), przewagi techniki nad człowiekiem, lekceważenia ludzi, którzy nie są super (kobiety, przypadkowi sojusznicy). Bo sam Bond jest super. Ma superpistolet i superdziewczyny, jest to superodważny i superbrutalny superczłowiek. Regularny „kult jednostki”, do tego jednostki stworzonej przez ludzką wyobraźnię, a więc takiej, którą można dowolnie wyposażać w nadludzkie zalety i możliwości. Coś w rodzaju boga seksu, silnej pięści i nowoczesnej techniki. Zwykli ludzie niech pilnują swojego nosa – Bond wszystko za nich załatwi. Oni – malutcy i zwyczajni – świata naprzód nie popchną ani nie zatrzymają, jak się będzie toczył nie tam, gdzie trzeba. A więc pozostaje ręce na tłustym brzuszku założyć i patrzeć spokojnie albo z miłym dreszczykiem grozy, jak tam sobie dzielnie poczynają różni supermani.

Że taka postawa nie zdaje egzaminu w realnych warunkach, to już wiemy. Z historii i z doświadczeń wypisanych na własnej skórze. Ale że mit nadczłowieka jest ciągle, w różnych wersjach ucieleśniony i że ciągle ktoś daje się na niego nabrać, to wiemy również.

Co z tego?


Przede wszystkim co z tego wynika dla nas?

Na Zachodzie parodie Bonda są ośmieszaniem, u nas torowaniem drogi bondyzmowi – powiedział w związku z premierą „Tygrysa” Pewien Dalekowzroczny Obywatel. A więc co? Nie oglądać? Chodzi raczej o to, czy Bond jest u nas? Czy pomimo wielokrotnych nauczek historii, choćby z ostatniej wojny światowej, jeszcze raz dalibyśmy się nabrać na nadczłowieka? Na najwygodniejszy z mitów?

Skąd się wziął?


I dlaczego właśnie teraz, po kilkunastu latach, przyszła na niego pora?

Bohater społeczeństwa feudalnego był wysokiego rodu, wierny swojemu klejnotowi i królowi, dzielnie robił mieczem i sława jego rosła wprost proporcjonalnie do liczby zaszlachtowanych wrogów.

Bohater społeczeństwa burżuazyjnego zaczynał od zera i dochodził do samowystarczalności rękami własnymi (Robinson Kruzoe i Piętaszek). Następnym etapem metamorfozy jest już bohater samowystarczalny, genialny (np. Sherlock Holmes z pomocnikiem Watsonem). Od Holmesa zaczyna się rozwój literatury kryminalnej, sensacyjnej, w której bohater indywidualistyczny znajduje jeszcze pełniejsze pole do popisu. Literatura i film szpiegowski są pochodnią sensacji. W okresie Zawiszy Czarnego łapało się „języka”, przypiekało na wolnym ogniu i sprawa wywiadu była załatwiona. Wraz ze wzrostem skomplikowanych powiązań, techniki, ilości uczestników wojny itd. rośnie rola wywiadu. Względy polityczne czasami każą jego rolę przeceniać. Postać Bonda jest już wynikiem deformacji tej roli. Deformacji w sensie jej celowego wyolbrzymienia i związania z kultem supertechniki. W czasie wojny robiło się filmy o dzielnych żołnierzach. O asach wywiadu dopiero w jakiś czas po wojnie. W ciągu ostatnich paru lat, w okresie daleko posuniętego zagrożenia, agent wywiadu staje się w filmie i literaturze postacią prowadzącą międzynarodową grę. W wypadku Bonda przy pomocy wszystkich chwytów dozwolonych. Jest on kimś, kto porusza się swobodnie w świecie skomplikowanej techniki, umie się nią posłużyć i umie z nią walczyć. Tylko że w rezultacie nie wiadomo, kto komu służy – ona jemu, czy on jej?

Mitologia na raty?


Serie filmowe i telewizyjne mają przeważnie większe powodzenie. Co to znaczy? Chyba tylko tyle, że widz zżywa się z bohaterem, ze znaną scenerią, z postaciami drugiego planu, które się ciągle zmieniają, ale należą do pewnego określonego kręgu. Znany jest typ ludzi i typ spraw. Łatwiej w nich uczestniczyć. Łatwiej wybaczyć gorszy, mniej interesujący odcinek. Ale od bohatera filmu-serii w jeszcze większym stopniu wymaga się wyraźnie określonej postawy życiowej, konkretnych poczynań, osadzenia w realiach. Nawet jeśli to będzie na Marsie. Poza tym seria z natury rzeczy musi być filmem z akcją. Zawęża to może krąg problemów, ale ułatwia przekazywanie tych, które pozostają. I jeszcze większą odpowiedzialnością obarcza głównych bohaterów. Od nich zależy, co i jak się dzieje. Bohater musi określić siebie przez działanie, nigdy przez to, co mówi i myśli „na stronie”. Inteligentny scenariusz, zwarty dialog, sprawna realizacja, rozmach, tempo akcji mają oczywiście niebagatelne znaczenie, choć wiecznie u nas lekceważone. One stanowią w dużej mierze o sile oddziaływania. Przez nie właśnie przekazuje się treści.

Jakie – oto jest pytanie!


Bond, jego parodie, jego naśladownictwa mają wszystkie żądane cechy serii filmowych. Będą atrakcyjne zawsze. A więc będą do jakiegoś stopnia nosicielami idei, w jakie wyposażono ich bohaterów. Jeśli parodia ośmieszy metodę działania, to jeszcze nie znaczy, że widz chce i potrafi potraktować ironicznie bohatera. I tu P. D. O. [Pewien Dalekowzroczny Obywatel – dop. KMS] ma sporo racji. Parodia może torować drogę, jeśli lansowanemu przez nią mitowi nic nie możemy przeciwstawić. Gdyby można było zobaczyć np. pojedynek naszego Klossa z Bondem, albo choćby z „Tygrysem”. Oczywiście, major Kloss wyposażony tylko we własną inteligencję i fizyczną sprawność miałby trudną przeprawę. Ale Kloss ma tę przewagę, że nie jest samotny, nawet kiedy jest sam. Ma za sobą swoje filmowe społeczeństwo. Nieznanych, anonimowych ludzi, którzy pomagają. Milczeniem, słowem, wiadomością – czasem tylko tym, że są po tej samej stronie, co on. Ich zdaniem słusznej i sprawiedliwej.

Przede wszystkim jednak ciekawe jest, po której stronie byłaby w tym pojedynku sympatia naszej widowni. Stawiam na Klossa i chyba mam rację. Stawiam na niego nie tylko dlatego, że jest polski, własny, nasz. To dużo, ale nie wszystko. Jego metody walki i jego postać są mi bliższe. W porę strącony na głowę przeciwnika wazon z kwiatami ma w naszym kraju bardziej realną wartość niż zegarkokastet, pistolety z tłumikami, celownikami optycznymi itp. Kloss ma zwykły pistolet, a czasem w ogóle go nie ma. Bond przekazuje tezę o samowystarczalności wielkiego człowieka. Klossa nie sposób wyobrazić sobie bez nas wszystkich, bo jest jednym z nas. Zaczął działać w czasie wojny. Wtedy, kiedy jego sprawiedliwość rozumiana przez całe społeczeństwo, z którego wyrastał. Czy potem drogi się rozeszły? Nie, ale być może ten i ów piastował w sercu cichą nadzieję, że np. w ostatnim odcinku Kloss jednak kropnie i załatwi od ręki hitlerowskiego zbrodniarza zamiast oddawać go wspólnie z wywiadowczynią amerykańską szwajcarskiej policji. Może tak czy inaczej wymierzona sprawiedliwość byłaby powszechniej przez nas aprobowana. Im dalej w czas, tym bardziej posunięcia Klossa mogą być dyskusyjne. Ale Klossowi się wierzy. Ma kredyt zaufania od pierwszych swoich dni, gdy współdziałał z partyzantką. Wiemy, że jego walka to szlachetna gra. Rycerska, dżentelmeńska. Kloss nie daje się wciągnąć w brutalną masakrę, jest fair, nawet jeśli przeciwnik chwyta się metod nieczystych. Kloss walczy wciąż jeszcze o coś, nie za ileś.

O ile jednak stawiam bez wahania na Klossa, o tyle nie dałabym złamanego grosza za to, że w podobnej sytuacji sympatia widowni towarzyszyć będzie np. kapitanowi Sowie. A przecież jest też polski, własny i też w pojedynku przeciw obcemu. A więc dlaczego?

Przede wszystkim przypominam warunki, które musi spełniać film seryjny. Z Sową bywało różnie. Czasem wręcz nudno. Poza tym bohater z urzędu ma znacznie mniejsze szanse u widowni. Sprawiedliwość niezależna od ustalonych odgórnie kanonów jest bliższa. Człowiek, któremu płaci się bohaterstwo – którego wyposaża się we wszystkie dostępne atrybuty siły i władzy, staje się coraz dalszy ludziom. 

Mit jest nieodłączny od kina. Magnesem jest wielka indywidualność, bo stanowi wzorzec. Westernowy „człowiek znikąd”, który przyjeżdża robić sprawiedliwość, jest bohaterem nigdy niekończącej się serii. Silniejszym niż dobry szeryf. „W samo południe” nie trafia się co dzień. Bohater ekranizacji Hemingwaya przebywa różne metamorfozy, ale pozostaje taki sam – silny człowiek, który czerpie swoją siłę z otoczenia i tym samym ludziom siłą swoją służy. W pięknym filmie Sturgesa „Stary człowiek i morze” jest scena, kiedy po samotnej walce z morzem Stary wraca do wsi. Przegrał. Zamyka się w chacie. Ale na plażę, gdzie stoi jego łódź ze szkieletem wielkiej ryby, wychodzi tłum. Tę rybę złapał jeden z nich. Jeden z nich, który teraz chce być sam. Ale nigdy nie będzie samotny. Ich pogarda mogłaby się stać jego końcem. Ale ich podziw da  mu siłę do dalszej walki. Stary człowiek jeszcze wypłynie na morze.

Różnica


Nie stać nas ani na fatalizm, ani na obojętność, ani na beztroskę, ani na wiarę w supermana. Nie stać, bo to drogo kosztuje. Potrzeba wzorca jest w człowieku. Można to wykorzystać albo pozwolić wykorzystać innym. W tym, co powiem, Kloss i Bond będą symbolami. Bond to skomasowane cechy übermenscha, którego znamy z okresu hitleryzmu. A Kloss swoją popularność, kredyt zaufania zawdzięcza okresowi, kiedy otaczało go solidarne poparcie bojowników walczących z hitleryzmem, kiedy brał w tej walce aktywny udział. Ta walka wbrew wszelkim sytuacyjnym podobieństwom stawia go na pozycji diametralnie różnej od pozycji übermenscha, nadczłowieka czy supermana.

(„Wiedza i Życie” 1967, nr 5, ss. 2–7, 14)


WiZ_2_1969


Bożena Ciecierska
Drugie wcielenie Hansa Klossa, czyli wyścigi z emerytką


Chcieliśmy „Stawki większej niż życie”, no to ją mamy. Dobrze, że mamy. Jest w dalszym ciągu jednym z najatrakcyjniejszych i najlepiej zrobionych widowisk sensacyjnych w naszej telewizji. Tylko zabrakło w nim prawdziwej emocji, którą daje walka z realnym przeciwnikiem. Ta walka trwała pięć długich lat, pochłonęła miliony ludzi, zmusiła narody do użycia wszystkich sił. Tymczasem w każdy piątek rano nasz redakcyjny kierowca powtarza z pretensją w głosie: „No i kto zawojował te pół świata? Te niemieckie fajtłapy? Te baranki naiwne?”.

Rzecz pisana na tzw. publiczne zamówienie – spełnia je tylko teoretycznie. W praktyce publiczność, która żąda dalszego ciągu zakończonego cyklu, musi się pogodzić z tym, że otrzyma prawdopodobnie rzecz o mniejszej wartości. Kredyt zaufania niby zobowiązuje, ale równocześnie nieco rozluźnia rygory.

„Stawka” nie jest dokumentem. Jest widowiskiem sensacyjnym opartym o autentyczny moment naszej historii. Nie można od niej żądać wierności faktom, bo fakty są zmyślone, ale można żądać przemyślanego stosunku do nich. Hans Kloss jest bohaterem sensacyjnego serialu, a więc musi być jednostką nieprzeciętną. Taka jest konwencja, to się lubi. W numerze 5/67 „WiŻ” [„Wiedzy i Życia” – dop. KMS] pisałam, że Kloss narzuca pozytywną postawę życiową – rycerskie metody walki, szczery patriotyzm; uczy użytkowania własnej inteligencji i sprytu, uczy solidarności i rozumnej odwagi. Ale to dotyczyło poprzedniej serii [spektakli teatralnych – dop. KMS]. W obecnej serii [w serialu telewizyjnym – dop. KMS] te wszystkie cechy zostały, ale stają się coraz mniej przydatne.

WiZ_z1

Do czego prowadzi lekceważący sposób ukazywania przeciwnika? Przede wszystkim do umniejszenia wagi własnej działalności. To naprawdę nie wszystko jedno, czy pani Kirszenstein wygra bieg ze świetną sprinterką Tuys, czy leciwą emerytka chorą na lumbago. A twórcy „Stawki” zachowują się tak, jakby to było zupełnie wszystko jedno.

Do czego doprowadziłoby zorganizowanie takich zawodów? Oczywiście musiałoby prowadzić do miażdżącego zwycięstwa pani Ireny. Czy dałoby jej i kibicom satysfakcję? Boże, uchowaj od takich eksperymentów! Widz stadionowy, istota krewka, nierzadko uzbrojona w poręczną butelkę, nie lubi, żeby robiono z niego balona. W efekcie zdemolowano by prawdopodobnie organizatorów tego wyścigu, stadion, sędziego, obie panie i pół miasta. Widz telewizyjny za swoje 9 czy 12 tysięcy na raty musi być potulny i cierpliwy. Własny telewizor będzie demolował? Przesada.

Zresztą „Stawkę” można krytykować, ale „Stawkę” się ogląda. Ja też. Chociaż zamierzam w tym artykule zgromadzić zarzuty i bardzo mało pozytywów. Bo autorzy pokazali w poprzedniej serii, na co ich stać. Stać ich nie tylko na rozrywkę jako taką, ale na rozrywkę ambitną.

W tym sformułowaniu „ambicja” zawiera się nie natrętna dydaktyka, ale dbałość o logiczną motywację działania z jednej strony i drugiej strony, o dobry, ważki dialog, o prawdopodobieństwo sytuacji, o dyskretnie narzucony walor wychowawczy, w równym stopniu jak dbałość o efekt i atrakcyjność przedstawienia.

WiZ_z2

Czego obecnie zabrakło?

Robiąc z Niemców balonów, odebrano nam emocję walki z trudnym przeciwnikiem, a tym samym odebrano bohaterowi walor jego nieprzeciętności, nadzwyczajności. Bo do wyścigów z emerytką nie potrzeba zaraz wystawiać Kirszenstein. Ja też na bieżni dam radę starszej pani chorej na lumbago, chociaż przy zdobywaniu czwartego piętra dostaję zadyszki. Po drugie agent J-23 to już nie nasz Janek Kłos. W poprzedniej serii walczył człowiek i ludzie przeciw wrogiemu systemowi. Teraz maszyna przeciw maszynie. Jedna zdezelowana, o drugiej niewiele wiemy poza tym, że ma jedno doskonałe kółko – agenta J-23. Tworząc pierwotną wersję „Stawki większej niż życie”, stworzyliśmy coś oryginalnego, indywidualnego, polskiego. Teraz, w tej drugiej serii poddaliśmy się ogólnoświatowej modzie na agentów – po co? We wspomnianym numerze „WiŻ” pisałam, że dla naszej publiczności Kloss byłby równorzędnym partnerem doskonałych serii Bondowskich dlatego, że jest tak od nich różny, bliski, swój. Teraz już tego nie napiszę.

Przed każdym odcinkiem pojawia się plansza z datą. „Warszawa 1943 r.” [czołówkę każdego odcinka zamyka data roczna – bez nazwy miejscowości i skrótu „r.”; dop. KMS] I cóż widzimy? Widzimy, jak niemiecki oficer Kloss przed gmachem Gestapo wsiada sobie do rikszy (zakaz – wtedy już pojazd tylko dla „podludzi”), jak włazi do polskiej kamienicy (sam), do domu, gdzie mieści się tajna drukarnia (nikt jej nie obstawia?), i w ogóle zachowuje się tak, że nasuwa się tylko taka alternatywa: albo pół miasta go zna i wie, że ten oficer Abwehry to swój chłop, dzielny agent naszego wywiadu, albo ruch oporu w Warszawie był fikcją stworzoną przez starsze pokolenie dla dokuczenia wyżowi demograficznemu, który ma nudne życie. Bo jakkolwiek konspiracja była ruchem masowym – to trudno uwierzyć, że działała na zasadzie pełnej dekonspiracji.

WiZ_z3

„Stawka” to nie historia, tylko fikcja – wiem, zastrzegłam to na samym początku. Jednak podanie miejsca i czasu akcji obowiązuje do pewnej dbałości o realia. I realność. Jeśli w odcinku „Café Rose”, którego akcja dzieje się w Istambule, co druga dziewczynka z „wesołego domku” okazuje się agentką – gotowam w to wierzyć. Jeśli rzecz dzieje się wszędzie i nigdzie, to niech sobie nawet Kloss włazi do paszczy lwa i wydłubuje mu z zębów wczorajsze śniadanie – złego słowa nie powiem – ale niech tego nie robi tu, gdzie obraz sytuacji jest znany, stworzony z pamięci własnej i cudzej.

Drobiazgi mają to do siebie, że można je darować. Wykrzywia to wszystko obraz okupacyjnej Polski, ale w końcu każdy film fabularny czy sztuka wykrzywia go na swój sposób. Po tylu latach fotograficzna dokładność byłaby i niemożliwa, i nie zawsze ciekawa. W sensacyjnej fabule musi się znaleźć dużo miejsca na rzeczy nieprawdopodobne („Żelazny Krzyż”, „Genialny plan pułkownika Krafta”). Zastanawia mnie tylko fakt, dlaczego podlegają one pewnym regułom. Jedyne realne niebezpieczeństwo grozi Klossowi ze strony swoich. To niepokojący fakt. Przyzwyczajamy się. Przyzwyczajamy się do Klossa w niemieckim mundurze, bezpiecznego wśród takich samych mundurów, bezpiecznego nawet wśród czarnych mundurów Gestapo, bo gestapowca, który podejrzewa, można okiełznać jednym zdaniem: „Pan nie wierzy oficerowi Abwehry?” („Ostatnia szansa”) [„Jak pan śmie oskarżać oficera Abwehry?!” – mówi Kloss do Lothara; dop. KMS]. Po czym udobruchany gestapowiec powiada „No to porozmawiajmy” [„W porządku, Kloss. Niech pan siada. Pogadamy” – mówi Lothar do Klossa; dop. KMS] – i nikt nam nie wyjaśnia, o czym porozmawiali ani jak Kloss zdołał zrzucić z siebie podejrzenie.

Wygrywanie antagonizmów między SS i Abwehrą jest bardzo zgrabnym chwytem, ale obawiam się, że w konkretnej sytuacji oficer SS spróbowałby raczej swoje podejrzenia udowodnić, niż się ich bez powodu wyzbywać.

Przyzwyczajamy się więc, że wśród Niemców nic się naszemu Klossowi nie stanie. Natomiast swoich trzeba się bać. Dlaczego? Jest to reguła gry obowiązująca wśród zawodowców. A tu? Raz omal nie dali mu w czapę partyzanci, drugi raz („Podwójny nelson”) załatwia go agentka, która od początku wydawała się (wg przyjętej ostatnio przez autorów „konwencji”) za inteligentna jak na Niemkę (i rzeczywiście). Następnie Centrala wydała na niego wyrok śmierci i omal nie wykonała. Przy tym – symptomatyczne – kiedy Niemiec strzela z bliskiej odległości do niespodziewającego się niczego Klossa („Podwójny nelson”), to pudłuje. Kiedy strzela Polak w biegu, w niesprzyjających warunkach, to przynajmniej rani („W imieniu Rzeczypospolitej”). Tą metodą realizowało się filmy, które miały służyć doraźnej potrzebie – dla podtrzymania ducha żołnierzy. Pod hasłem „Nie bać się Germańca”. Ale dwadzieścia pięć lat po wojnie, kiedy oceniamy, ważymy swoje i cudze możliwości, siłę swojej i cudzej idei, jej rolę  w życiu obecnym – chyba nie powinniśmy upraszczać. Nawet w widowisku rozrywkowym. Szczególnie w widowisku rozrywkowym. Ogląda je cała Polska. Z jednej strony stosy publikacji, które mówią o tym, jak było trudno, jak konieczna była całkowita solidarność narodu, koncentracja wszystkich sił, jak cenny był w tej walce każdy człowiek. Z drugiej strony okazuje się, że dla zdolnego agenta i dobrze zorganizowanej siatki nie było rzeczy niemożliwych.

Kloss w poprzedniej serii był jednym z nas. Nie stał na piedestale, koncentrował w swojej osobie wolę i wysiłek narodu. Jego praca w wywiadzie była elementem podporządkowanym polskiemu ruchowi wyzwoleńczemu. Obecnie nastąpiło odwrócenie sytuacji. Kloss awansował do międzynarodowej czołówki asów wywiadu i stał się jednym z głównych kółek w tej wywiadowczej maszynie. Teraz ruch narodowy służy jemu.

Awansował i... „oderwał się od mas”. Było to kiedyś bardzo modne określenie. Od mas odrywali się przywódcy, intelektualiści, dyrektorzy. Zawsze, kiedy słyszałam o kimś tak oderwanym, jawił mi się on przed okiem wyobraźni wirujący w przestrzeni, samotny jak meteoryt. Wyobraźnia – rzecz dokuczliwa. Oderwanie ma zawsze dla mnie odcień melancholijny. I zawsze mi żal takiego smutnego meteorka, który jest bardzo wysoko, bardzo sam i musi okropnie uważać, żeby nie spaść.

Czy to miała być aluzja do Klossa? Przesada, poszła za daleko. Kloss jeszcze nie jest sam. Towarzyszy mu kredyt zaufania, towarzyszy mu sympatia publiczności. Nie może być inaczej. „Stawka” taka, jaka jest, zapełnia jakieś puste miejsce, odpowiada jakiemuś zapotrzebowaniu. Każdy zdrowy organizm ma skłonności do regeneracji, do lizania się z ran, a nie do lubowania się nimi. Każdą naszą wojnę, każdą walkę, jaką stoczyliśmy w historii, po latach wolimy widzieć raczej jako atrakcyjną przygodę niż jako żałobny obrządek czy nauczkę na przyszłość. Bo historia, wbrew porzekadłu, wcale się nie powtarza i nauczki niezupełnie się przydają. Wojna widziana przez pryzmat przygód „Czterech pancernych i psa” czy przygód Janka Kłosa jest tą, której obraz przyjmuje chętnie zdrowy organizm naszego kraju. To nie znaczy, że mamy się nią tylko bawić. Ale jeśli się dobrze bawimy, to chciałabym również, żebyśmy wiedzieli na pewno, że emocje przeżywane na ekranie to nasze sprawy, nasz bohater i nasza wojna. Bardzo nasza wojna.

(„Wiedza i Życie” 1969, nr 2, ss. 32–36)

© 2024 Shen-Kun - Baca - BoBer. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Realizacja strony: www.hyh.pl.