Jerzy Matuszkiewicz o jazzie i muzyce filmowej

Chodziło nam o swobodę grania. Z Jerzym Matuszkiewiczem rozmawiali Jędrzej Słodkowski i Jakub Wiewiórski.
„Gazeta Wyborcza” z 9.04.2008 r.

Jak pan się zaraził jazzem?

- Przed wojną na patefonie ciotki słuchałem polskich szlagierów: Ordonki, Zuli Pogorzelskiej i Fogga. One miały odrobinkę jazzu. Za okupacji były grupy estradowe, które jeździły po Polsce i dawały występy, np. orkiestra Kazimierza Turewicza. Po wojnie do Polski trafiły płyty – Duke’a Elingtona, Counta Basie’ego, orkiestry Glenna Millera. W radiu jazz nadawała rozgłośnia z Monachium. Frapowały mnie rytm, harmonia, improwizacje. W końcu w Krakowie sami założyliśmy zespół, chociaż niespecjalnie rozumieliśmy, czym właściwie jest jazz. Jazzem ludzie wtedy nazywali bęben od perkusji. I mówiło się „gra na jazzie”. Jesienią 1947 roku, po dwóch latach studiowania w szkole muzycznej i amatorskiego muzykowania, trafiłem jako saksofonista do orkiestry Turewicza.

A skąd „Duduś”?

- Po wojnie w krakowskiej gazecie ukazywały się rysunki Gwidona Miklaszewskiego. Koledzy stwierdzili, że jestem podobny. Na rysunku byli ojciec i syn. Syn zadawał naiwne pytanie, a ojciec mu dowcipnie odpowiadał. Ten mały chłopczyk nazywał się Duduś.

Dlaczego w 1949 r. „Duduś” rzucił granie jazzu i przeniósł się do Łodzi, do szkoły filmowej na wydział operatorski?

- Cenzura. Na zjeździe kompozytorów muzykę jazzową ochrzczono mianem dzikiej, wrzaskliwej, bez wartości. Rozwiązano też YMCA, gdzie prowadziliśmy klub jazzowy. A ja zainteresowanie fotografią i filmem odziedziczyłem po ojcu. Miałem duży zapał do tych studiów, ale muzykę uprawiałem przez cały czas, mimo że dla jazzu zaczął się w Polsce okres katakumbowy. Z muzyków grających w Łodzi wyłowiłem Andrzeja Wojciechowskiego i Witka Sobocińskiego. Razem z nimi, ale i z muzykami z Krakowa, Warszawy i Poznania spotykaliśmy się, żeby grać jazz. W tamtych latach w jednym mieście nie było tylu muzyków, żeby stworzyć zespół. I takie właśnie były początki Melomanów. Czasem graliśmy na balach szkolnych i wieczorkach tanecznych, ale też przemycaliśmy na nich dużo zakazanego jazzu. (...)

I nagle znów pan zrezygnował z jazzu. Co się stało?

- Miałem pozycję kompozytora muzyki filmowej. To zaczęło się już w szkole filmowej. Po dwóch latach każdy reżyser i operator musi zrobić etiudę. Wszyscy wiedzieli, że prowadzę zespół jazzowy. A koledzy zmusili mnie, żebym zaczął myśleć jak kompozytor i przestawił się na myślenie językiem filmowym. Dostawałem zamówienia do filmów krótkometrażowych, lalkowych z łódzkiego Se-Ma-Fora, dokumentalnych, oświatowych.

Wszyscy i tak pamiętają muzykę do filmów Barei, Morgensterna, Chmielewskiego.

- To moi koledzy z Filmówki. Pierwszym filmem była komedia „Dwa żebra Adama” Janusza Morgensterna. Tam był motyw, który potem się przyjął jako „Piosenka z przedmieścia” – „Nie dla mnie sznur samochodów”. Staś Bareja był jednym z moich najbliższych przyjaciół. Napisałem dla niego, gdy robił „Małżeństwo z rozsądku”, cztery piosenki - z tekstami Agnieszki Osieckiej. I kilka z nich do dzisiaj jest aktualnych, np. „Miłość złe humory ma” w wykonaniu Bogdana Łazuki. Potem „Poszukiwany, poszukiwana” czy serial „Alternatywy 4”. A „Stawka większa niż życie” - to znowu Morgenstern. Miał do mnie zaufanie, bo wcześniej napisałem muzykę do jego „Jowity”. Ale czym innym jest pisanie do filmu fabularnego, a czym innym do serialu. Wiedziałem, że jest potrzebna czołówka, czyli motyw główny, która trwa minutę, półtorej, do dwóch. Taki muzyczny przegląd tego, co się będzie działo w serialu, a jednocześnie muzyczna całość, dramatycznie ułożona w formie utworu, które może istnieć samodzielnie. Potem trzeba taki motyw rozwinąć w różnych formach i długościach - poprzez akcję, dramaturgię filmu, grę aktorów.

A jazz? Przez 32 lata, między 1964 i 1996 rokiem, nie wyszedł pan ani razu na scenę?

- Jazzem się wciąż interesowałem. Faktycznie, były tylko jakieś imprezy okolicznościowe, jakiś jubileusz. Nieliczne i niewiele znaczące epizody. Do nagrań filmowych zapraszałem za to często kolegów jazzmanów jako solistów.


Słuch mam przedwojenny. Z Jerzym Matuszkiewiczem rozmawia Krzysztof Feusette
„Rzeczpospolita” z 10.04.2008 r.

(...) Czy którąś z własnych kompozycji darzy pan szczególnym sentymentem?

Niektóre satysfakcjonują mnie bardziej, inne mniej. Jednym z udanych utworów była czołówka do „Kolumbów” Janusza Morgensterna. Udało mi się wtedy odskoczyć od muzyki rozrywkowej w stronę symfonicznej. A podstawowym obowiązkiem kompozytora filmowego jest właśnie umiejętność pisania utworów w różnej stylistyce.

Muszę pana o to zapytać. Czy w czołówce „Stawki większej niż życie” Hans Kloss zbiegał zboczem w rytm pana muzyki, czy też to pan musiał dopasować się do niego?

Przeważnie metoda jest taka, że po zapoznaniu się ze scenariuszem kompozytor czeka. Zaczyna pracować dopiero wtedy, gdy zostanie mu pokazany przynajmniej fragment filmu. Tak też było przy „Stawce większej niż życie”. Zobaczyłem Stanisława Mikulskiego w mundurze Abwehry, w otoczeniu pięknych kobiet, i poczułem klimat. Trudno tu jednak mówić o natchnieniu, raczej o zdolnościach matematycznych, bo jako kompozytora filmowego zawsze obowiązywał mnie rygor czasowy. W przypadku przygód Hansa Klossa nie chodziło zresztą tylko o czołówkę, ale o motyw przewodni całego serialu wykorzystywany w wielu scenach. (...)

Jak pan przyjął wiadomość o Złotym Fryderyku za całokształt twórczości?

Byłem zaskoczony i szczerze mówiąc – zażenowany. Mnie się wydaje, że to raczej z racji wieku, a nie ze względu na jakieś wielkie osiągnięcia.

 

© 2024 Shen-Kun - Baca - BoBer. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Realizacja strony: www.hyh.pl.