Stanisław Mikulski o popularności postaci kapitana Klossa
Grzegorz Sroczyński, Mikulski – ofiara kapitana Klossa.
„Duży Format” z 14.08.2008 r.
Od 40 lat, czyli od Klossa, nie zagrał pan w filmie żadnej dużej roli. Dlaczego?
- Bo mi nie dali. Chodziłem po reżyserach, żebrałem i nic. No, prawie nic. Dali mi zagrać Pana Samochodzika, czyli kolejną pozytywną postać typu Wujek Dobra Rada. Nie o taką rolę mi chodziło.
Bo dobra rola to jaka?
- Zagrać szmatę. Słabego faceta, który się ześwinił. Pijaka, złodzieja, cwaniaczka. Albo agenta obcego wywiadu, którego na końcu łapią. Marzyłem o takich postaciach, ale gdzie tam... Garść przykładów. Dzwoni do mnie Janek Batory, że robi film „Spotkanie ze szpiegiem”. To były lata 60., więc treść dość przewidywalna: Amerykanie przerzucają do Polski szpiega, który ma sfotografować nasze bazy rakietowe, a jego tropem podążają bohaterscy oficerowie Służby Bezpieczeństwa. Mówię do Janka: „Daj mi rolę tego szpiega”. „Dobra, dobra, zobaczymy”. No i dał mi oczywiście rolę bezpieczniaka, który szpiega łapie. Suszyłem też głowę reżyserowi „Stawki” Andrzejowi Konicowi. Dzwoni kiedyś: „Mam fajną rzecz, ucieszysz się”. I przynosi mi plik fotosów ze „Stawki”, żebym dopisał do nich jakieś zabawne historyjki z planu, to wydamy książkę. Pogoniłem go. Wciąż tłumaczono mi, że urodziłem się Klossem i że widzowie niechętnie by mnie widzieli w innych wcieleniach. I tak całe lata.
Bo Kloss był potrzebny do prowadzenia festiwalu w Kołobrzegu i uświetniania zjazdów partii, a nie do grania szmaty i pijaka.
- Może i tak. Nie wiem, czy takie były wytyczne. Jest jeszcze jedna rzecz: niech pan spojrzy na moją gębę, od Klossa przez 40 lat niewiele się zmieniła.
To źle?
- Źle. Dam przykład: Janusz Gajos. Czy ktokolwiek dziś krzyczy za nim na ulicy „Janek” albo „Czterej pancerni”? Nie. Bo Gajos w stosownym czasie zmężniał i zagrał cwaniaczka, czyli postać Tureckiego w „Kabareciku” Olgi Lipińskiej. I dostał w zawodzie nową szansę. Ja nie dostałem.
W 1972 roku, po puszczeniu „Stawki” we wszystkich demoludach, otrzymał pan tytuł najpopularniejszego aktora krajów socjalistycznych. Radzieckie gazety pisały tak: „Ten wybitny aktor urodził się w najpiękniejszym dniu roku, 1 maja”. Prawda czy zmyślone?
- Prawda. Urodziny obchodziłem w pochodach pierwszomajowych.
Gazety czeskie w 1972 roku: „Aktor Stanisław Mikulski odebrał w Pradze nagrodę Złotego Kwiatu oraz tytuł pułkownika telewizji czechosłowackiej”. Przepraszam, co?
- Takie tam... Wręczyli mi epolety i czapkę wojskową, że niby na terenie czeskiej telewizji jestem pułkownikiem i trzeba mi salutować. Trochę to głupie, ale co - miałem odmówić?
Gazety węgierskie w 1973 roku: „Stanisław Mikulski wjechał na Népstadion w Budapeszcie ukwieconym wozem z flagami Polski i Węgier, poprzedzanym forpocztą konnych huzarów. Ten radosny orszak zajechał przed honorową trybunę z towarzyszem Jánosem Kádárem”. Cyrk.
- No cyrk, ale co robić. Węgry pamiętam świetnie, to była największa impreza w moim życiu. Tamtejsza prasa podsumowała, że w czasie wyświetlania „Stawki” sprzedano 300 tysięcy telewizorów ponad plan. Wjeżdżam do Budapesztu, a tu całe miasto zaklejone plakatami. Wjeżdżam na stadion, sto tysięcy ludzi krzyczy: „Kloss, Kloss!”. Stałem w odkrytym wozie, a za siedzeniem ukrył się aktor, który dubbingował Klossa w węgierskiej wersji „Stawki”. Robimy rundkę, podjeżdżamy pod trybunę z Kádárem. Zaczynam mówić, ale tak naprawdę ruszam tylko ustami. Bo mikrofon ma ten ukryty facet. Cały stadion więc słyszy, że Mikulski mówi po węgiersku! Szał radości.
A co pan mówił?
- Pojęcia nie mam, przecież nie znam węgierskiego. Ludzie tak byli rozentuzjazmowani, że musiałem z tej imprezy uciekać w aucie przykryty jakimś brezentem. Nie chcieli mnie wypuścić. Tylko aktorzy węgierscy stali z kwaśnymi minami. Potem na boku jeden mi wyjaśnił: „W ostatnich trzech miesiącach pisano o tobie więcej niż o nas przez pięć lat”.
A w Polsce?
- To samo. W 1965 i 1966 roku dostałem Złotą Maskę, czyli nagrodę dla najlepszego aktora, w 1967 - Srebrną Maskę, w 1968 roku - znowu Złotą, wreszcie w 1969 i 1970 - Srebrną. Do tego tytuły Człowieka Roku Telewizji Polskiej, nagrody rozmaitych dzienników, Złoty Gwóźdź „Kuriera Polskiego” i tak dalej. Dwa razy byłem gościem u Ireny Dziedzic, a to był wtedy dobry miernik popularności. Każdy w tym kraju znał moją twarz. To znaczy wtedy myślałem, że moją, bo okazało się, że tak naprawdę to twarz kapitana Klossa. Wychodziłem na ulicę - zbiegowisko. Jechałem na urlop - zbiegowisko. Doszło do tego, że znajomi, jak chcieli coś załatwić, np. przydział mieszkania albo kupno pralki, to prosili, żebym z nimi poszedł. „Nie musisz nic mówić, wystarczy, że się tam ze mną pokażesz”. Robiłem za maskotkę. Cały wolny czas spędzałem w trasie. „Spotkanie ze Stanisławem Mikulskim - Klossem - dziś o 17 w Miejskim Domu Kultury”. Sale po 500-600 osób nabite do ostatniego miejsca. „Panie Stanisławie, prosimy o garść anegdot z planu filmowego”, „Gdzie kręciliście Klossa?”, „Czy będą dalsze odcinki?”. Obwożono mnie po całej Polsce, miałem kilkaset takich spotkań. Odwiedziłem chyba każdą dziurę. (...)
Trzeba było nie jeździć.
- Zawsze słyszałem argument, że ludzie na mnie czekają. I rzeczywiście, nikt ich tam przecież nie spędzał.
Przynajmniej panu płacono?
- Stawka wynosiła 1100 zł od spotkania. Dla porównania mój etat w teatrze to było wtedy jakieś 3500 zł. Zarabiałem więc świetnie jak na tamte czasy. Za rolę w „Stawce” dostałem 300 tysięcy, ale proszę pamiętać, że razem z odcinkami robionymi dla Teatru Telewizji to były cztery lata harówy. Dostałem też talon na samochód i 30-metrowe mieszkanie w Warszawie.
Takie małe?
- Po roku w jakimś wywiadzie zapytano mnie, czy mam hobby. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że zbieram stare lampy, ale nie mieszczą mi się w mieszkaniu. Po kilku dniach telefon z sekretariatu ministra obrony Wojciecha Jaruzelskiego. Dzwoni jakiś pułkownik Kowalski czy Wiśniewski: „Słyszałem, że macie kłopoty mieszkaniowe”. „Nie mam”. „To dlaczego rozgłaszacie w prasie pretensje w sprawie metrażu”. „No, tak jakoś wyszło” - mówię trochę przestraszony. „Chcecie większy lokal?”. „Nie, dziękuję”. No ale potem obgadaliśmy sprawę z żoną i oddzwoniłem do tego Kowalskiego czy Wiśniewskiego. Dostaliśmy 70 metrów w centrum Warszawy, mieszkam tu do dziś. Ale lampy i tak się nie mieszczą.
Grał pan wtedy cokolwiek?
- Jeśli chodzi o film, to tylko jakieś ogony. „Panie Stanisławie, taką scenę mam, że pan wysiada z pociągu, a bohater filmu mówi do żony: »O, patrz, Kloss idzie «”. „A może wyciąć tego Klossa, a ja bym zagrał głównego bohatera”. „No raczej nie, bo wszystko mam już obsadzone”. Na tej zasadzie zagrałem samego siebie u Kondratiuka w „Dziewczynach do wzięcia”, u Szmagiera w „07, zgłoś się”, u Łomnickiego w „Domu”. I zacząłem zdawać sobie sprawę, że coś jest nie tak. No bo czy to normalne, że popularny aktor, zamiast dostawać nowe role, ciągle wysiada z pociągu jako Kloss? Postawiłem na teatr, tu mogłem się wyżyć i grać czarne charaktery do woli. Najpierw byłem w Powszechnym u Hanuszkiewicza, potem w Polskim. Ale i tu Kloss nie chciał się ode mnie odczepić. Wciąż przyjeżdżały wycieczki, żeby zobaczyć Klossa na żywo. „Panie Kloss, prosimy o autograf”. „Przepraszam, ale dziś nie ma Klossa, jest Henryk VI, mogę dać autograf jako Henryk VI". (...)
Co pan teraz robi?
- Właśnie wróciłem z Mongolii. W tamtejszej telewizji powtórzyli Klossa, zadzwonił do mnie polski ambasador w Ułan Bator: "Panie Stanisławie, w mieście Erdenet jest ogromny kombinat miedziowy, piąty na świecie, i oni tam pana chcą". Pojechałem. Na pożegnanie przyjął mnie prezydent Mongolii. Kawkę wypiliśmy. Byłem zaszokowany takim przyjęciem. Dostałem dywan z pięknie wydzierganym ogromnych rozmiarów Klossem. Może go sobie położę przy łóżku i będę deptał po twarzy, która mnie prześladowała tyle lat.
Co dalej?
- A co może być, jestem starym dziadkiem, mam prawie 80 lat. Chociaż, wie pan, jest jeden duży projekt filmowy. Grałbym główną rolę...
A jaką?
- Klossa, ale nic więcej nie powiem, żeby nie zapeszyć.